
Zaczynamy od bazy do puree, czyli ziemniaków. Gotujemy je w posolonej wodzie – całe, połówki, ćwiartki, jak kto lubi. Jak gotować ziemniaki nie tłumaczymy, ale w razie potrzeby odsyłamy na korepetycje do mamy albo internetu.
W międzyczasie przygotowujemy marynatę, w której skąpie się nasz pieczony łosoś. Cebulę kroimy w kostkę i szklimy w rondelku na oliwie z oliwek. Dodajemy sok z cytryny i gruboziarnistą musztardę. Uwaga, naszym celem jest gęsty, ale płynny sos, zatem nie przesadzajcie z ogniem, aby składniki nie przywierały do dna. Podgrzewajcie wszystko bardzo powoli. Na koniec, już po zdjęciu mikstury z ognia dodajcie do niej skórkę pomarańczy i cukier.
A teraz to, co najważniejsze – pieczony łosoś MOWI. To właśnie dla niego toczyliśmy walkę z ogniem. Kawałki łososia układamy (oczywiście skórą do dołu) do wysmarowanego tłuszczem żaroodpornego naczynia i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
W czasie, kiedy pieczony łosoś znajduje się w piekarniku, my kończymy puree ziemniaczane. Ugotowane ziemniaki przeciskamy przez praskę, a w mniej zaawasowanej technologicznie wersji – po prostu ugniatamy widelcem. Dodajemy mleko, masło, trochę pieprzu i chrzan, który podkręci nie tylko smak puree, ale i nasze nosy.
I jeszcze warzywny dodatek, aby zdrowy, pieczony łosoś MOWI miał równie zdrowe towarzystwo: niecodzienna mizeria z ogórków. Mówimy dziś „bye bye” nudnemu zestawowi ogórek + śmietana i dryfujemy w bardziej wyszukane okolice smaków. Ogórka kroimy w kostki lub plastry, mieszamy z octem, cukrem i oliwą, doprawiamy solą, pieprzem i szczyptą chilli. Kiedy ogórek wypuści soki – odcedzamy ich nadmiar i dodajemy jogurt. Nienajgorzej, prawda?